Książki w kategorii własnej funkcjonalności

Pią, 22 Kwie 2016 • Książkoprojekt

Książki… Lubimy się, choć to trochę szorstka przyjaźń. W zasadzie – ostatnio rzadko się „spotykamy”, bo inne zajęcia zajmują czas (o czym być może kiedyś tam). Luźniejsza chwila i krótka rozmowa z Jarkiem Kubickim skłoniły do pewnych przemyśleń.

Czy złożenie książki to prosta sprawa? Ależ oczywiście. W czym miałby być problem? Jest tekst, jest program do składu, jakiś czas na robotę i gotowe. – Będzie Pan zadowolony – chciałoby się rzec. Ale nie będzie. A może jednak?

Jakieś 15 lat temu (Jarkowi mówiłem o dziesięciu, ale czas płynie jednakże szybciej), mając za sobą ok. dwóch lat doświadczenia w przygotowaniu do druku i składzie tekstu, łamiąc pierwszą w życiu książkę, byłem pewny, że umiem wszystko i w zasadzie nie ma takiego zlecenia, z którym bym sobie nie poradził. Los był łaskawy i szczęśliwie żadne ekstra zadanie nie wpadło, a tym samym nie utopiłem czasu i pieniędzy. Bo przygotowanie do druku jest może niezbyt kosztowne, ale druk i konieczność zapłaty za nieudany produkt mogą już zaboleć bardzo. Potem nadszedł czas pokory…

Dziś, choć skład książek wychodzi mi lepiej, to wiem na pewno, że nie umiem. Nie na prostych w gruncie rzeczy czynnościach bowiem polega przygotowanie publikacji zwartej jaką jest książka. To kwestia pewnej świadomości. Tej kulturowej i tej ogólnie funkcjonalnej. Kwestie te – jak najbardziej – pojawiają się przy poznawaniu aspektów rzemieślniczych. Trzeba jednak z kilkoma książkami zapoznać się o wiele bliżej, by zacząć móc tę wiedzę wykorzystywać. Pal licho, jeśli tylko wykonuje się skład wg czyjegoś projektu. Można co nieco zapomnieć, kiedy trzeba składać na podstawie czyjejś specyfikacji co do formatu i układu czy w ogóle pod „dyktando”. Wówczas, rzeczywiście liczy się tylko sprawne rzemiosło. Gdy jednak można pozwolić sobie na więcej, na własny projekt, to czy skład książki to prosta sprawa? Ależ oczywiście. Źle złożonej na pewno.

Angielskie terminy usability czy szerzej user experience związane poniekąd z ergonomią dotyczą książek jak najbardziej. Kategorie użyteczności, dostępności funkcjonalnej, czy ogólnie funkcjonalności jako takiej są tymi, które wyznaczają pewne podejścia do przygotowania tekstu zwartego. Nie można oczywiście zapomnieć o typografii i warstwie wizualnej. Zdarzało się mi już w innych wpisach wspominać o elementach, które odbiorca, czytelnik, nie tyle zauważa i rozumie, co w jakiś sposób odczuwa „obcując” z książką. To właśnie te drobiazgi, które mogą utrudnić lekturę lub ją ułatwić. Rzeczy, które mogą być bardzo ważne, choć – co dla niektórych może być najistotniejsze – prawdopodobnie w ogóle nie przekładają się na wynik sprzedażowy książki plasując się raczej w grupie kosztów.

Ot, choćby format papieru. W Europie stosowane są formaty, które powstały w ramach „rewolucji” metrologicznej, są więc w pewnym sensie zunifikowane i odarte z kontekstu kulturowego. Zdarza się jednak wciąż spotkać z nazwą „format włoski” dla arkusza poziomego, czy „format grecki” dla kwadratu. W formatach amerykańskich zachowane zostało nazewnictwo funkcjonalne, wśród których wyróżnia się triada: letter, legal, executive (odpowiednio: listowy, oficjalny, biurowy). Przy czym książki tak naprawdę rzadko powstają w jakimś zdefiniowanym formacie ze zgodnością z nim co do milimetra. Reguły wyznaczają tu choćby pieniądze. Drukarnie nie drukują w formacie finalnym, a na większym arkuszu, który później jest cięty i zginany, dzięki czemu otrzymuje się konkretne części publikacji. Sztuką jest więc wybrać taki format książki, by jak najpełniej wykorzystać arkusz drukarski zostawiając jednakże miejsce na znaczniki cięcia czy „łapki” maszyny drukarskiej. Najprostszym podejściem będzie przyjęcie formatu z szeregu A, gdy w książce występuje zadruk do krawędzi strony, a druk odbywa się na arkuszu z szeregu B. Jeśli nie występuje zadruk do krawędzi strony, to można już się zastanawiać nad formatem z szeregu B. Przy czym format A4 – tak popularny wśród niektórych wydawców – jest moim zdaniem zdecydowanie nieksiążkowy. Zamiast niego lepszym jest B5, dla mnie zdecydowanie wygodniejszy, jeszcze umożliwiający czytanie w komunikacji miejskiej. Uwaga ta, to tak na marginesie, bo przecież formatów i rozmiarów książek bez liku.

Z formatem papieru funkcjonalnie związane są marginesy. Wewnętrzny powinien gwarantować taki zapas miejsca na oprawę, by litery z odrębnych przecież stron nie zlały się w jeden blok. Zewnętrzny i dolny to strefa palców – chyba, że ktoś w trakcie czytania trzyma książkę od góry, ale w naszej kulturze takich wzorców raczej się nie kształtuje. Górny może nieść ze sobą pewne dodatkowe informacje, dolny niesie je najczęściej. Wystarczy zresztą przejść się do biblioteki lub muzeum, w którego zbiorach znajdują się stare druki. Największym w starych książkach marginesem jest właśnie dolny. Podczas czytania można na nim spokojnie przytrzymać stronę lub chwycić ją przy przewracaniu w taki sposób, by nie zakrywać sobie treści. Gdyby zaś zerknąć na stare dokumenty, to właśnie pod treścią zauważyć można miejsce, gdzie znajdują się pieczęcie, podpisy itd. Aczkolwiek – jak mawiał dyrektor finansowy w pewnym wydawnictwie: niezadrukowany papier nie zarabia na siebie, jest tylko kosztem – znajdują się książki, w których zauważenie marginesów bywa cokolwiek problematyczne. Koniecznym staje się za to manewrowanie palcami, by trzymając książkę można było przeczytać to, co na jej stronicach wydrukowano.

Treść na papierze pojawia się w postaci znaków. Te zebrane w fonty lub jak kto woli czcionki, również znajdują swoje miejsce w kategorii funkcjonalności. Z jednej strony dobór odpowiedniego kroju liter, z drugiej sam układ, sposób formatowania, stanowią czynniki istotne dla istoty czytania. By odstęp między wierszami był odpowiedni, a liczba znaków w wierszu niezbyt wielka, trzeba się czasem napracować. Nie sztuką jest wypchać strony jak się da małymi literami by zużyć jak najmniej papieru. Istnieją pewne bariery fizyczne, które maszyna drukarska może przekroczyć, ale oko ludzkie już niekoniecznie. Optymalnym pewnie wydawałby się standard maszynopisu dający zwykle 1800 znaków na stronę (30 wierszy po 60 znaków), ale wiadomo, że można zmieścić więcej i ułożyć tekst rozsądnie. Przy czym kulturowy bagaż danego języka, spójność i współzależność wyrazów występujących obok siebie, okazują się tu jako ważne. To już aktywna praca z tekstem, często – jeśli jest taka możliwość – powtórne redagowanie uwzględniające układ treści na stronie, unormowania gramatyczne, reguły pisowni, lokalne odstępstwa, kontekstowe niuanse, czy kulturowe przyzwyczajenia. Choćby w postaci specyficznych złożeń niektórych liter w różnych językach. Ot, np.: œ, dž, æ (odpowiednio: oe, dž, ae). Przy czym są takie złożenia, które traktowane będą jako dość naturalne, np.: fi, fl (fi, fl), i takie, które będą dziwić bardzo, jak np.: ƣ (oi), oraz takie, które są w powszechnym użyciu, choć chyba mało kto wie jak powstały: @, & (at, et).

Wspomniania wcześniej liczba znaków na stronie – wydawałoby się tak naturalne pytanie w połączeniu z pytaniem o liczbę stron – okazuje się być trudnością techniczną, dla niektórych niezrozumiałą. Bo czymże jest arkusz wydawniczy, o który zwykle finalnie temat się rozbija? Ot, uniwersalnym miernikiem ułatwiającym wycenę składu i wynoszącym 40 tys. znaków. A liczba stron? Skoro już była mowa o negatywnym podejściu do papieru w kontekście kosztów, to czas na przykład pozytywny. Zatem stron w książce powinno być dokładnie tyle, ile da się zmieścić na całkowitej liczbie arkuszy drukarskich. Wszystko zależy oczywiście od formatu książki i formatu arkusza drukarskiego. Czasem będzie to wielokrotność liczby 32, czasem 16. Czasem można wszyć cieńszą składkę, czasem nie. A skoro mowa o arkuszu drukarskim, to warto pamiętać także o dobrym wykorzystaniu koloru jeśli jakiś w książce się pojawia. Gdy kolor nie występuje na wszystkich stronach składanej publikacji, to warto pomyśleć by znalazł się na tych, które zmieszczą się na możliwie najmniejszej liczbie arkuszy drukarskich. To aspekty pewnej funkcjonalnej optymalizacji. Dla nas taniej, dla drukarni łatwiej, a może też dzięki temu lepszy efekt końcowy.

Zatem, czy złożenie książki to prosta sprawa? Ależ oczywiście. To powyżej, to co prawda tylko niewielki wycinek zagadnień, choć mam nadzieję, że pokazujący, iż trzeba myśleć oraz posiadać pewną wiedzę. Trzeba też tę wiedzę poszerzać, zdobywać, czasem eksperymentować i ryzykować, a nawet raz na jakiś czas coś popsuć. Należy „zaglądać” też do innych dziedzin, choćby po to, by to wszystko, co o tym jak powinno się podchodzić do przygotowania książek wiadomo od dawna, móc zapakować w termin user experience.

– Będzie Pan zadowolony – chciałoby się rzec. A skoro chce się tak rzec, to trzeba się napracować. Należy do tej funkcjonalności książki się przyłożyć.

PS. Trochę innego podejścia będą wymagać książki elektroniczne, gdzie specyfika „nośnika” niesie ze sobą nowe i niestałe ograniczenia oraz nowe możliwości. O tym innym razem ;)