Tchnienie

Śro, 15 Maj 2019 • Fikcjaopowiadanie

Cisza. Nawet z zewnątrz nie docierają żadne dźwięki. Może poza szumem wiatru. Żadnych odgłosów zwierząt, pojazdów czy ludzkich pokrzykiwań. I tak już kilka dobrych dni. Pewnie było coś interesującego w tym, że do kredowych podziemi Chełma przestali przychodzić turyści, ale Bieluch korzystał ze spokoju. Odpoczywał.

Jeszcze niedawno harmider bywał straszny. I to trzy razy dziennie! Te wycieczki schodzące z przewodnikiem do jednego z dostępnych korytarzy naprawdę potrafiły narobić hałasu. Szczególnie gdy zza skalnego załomu wyskakiwał osobnik udający Bielucha, ubrany w coś, co mogłoby równie dobrze być narzuconym na głowę prześcieradłem. Ot, atrakcja turystyczna dla zwiedzających niewielki fragment dawnych, dosłownie podmiejskich, chełmskich korytarzy wykutych w kredowej skale.

Fakt, tę ciszę poprzedziły dziwne hałasy na zewnątrz. Nietypowe, choć znajome trochę. Coś tak jakby w czasie, który ludzie nazywali wojną światową. Tylko więcej tego było. Oj, dużo naraz i bardzo intensywnie. Może i wypadałoby się tym zainteresować, ale Bieluch korzystał z możliwości odpoczynku. W zasadzie to tak naprawdę dochodził do siebie. Tydzień temu były urodziny Strażnika w Wieliczce. Bieluch, jak przystało na niedźwiedzia – choć już ducha – uwielbiał miód zaprawiony wódką pędzoną na wodzie filtrowanej przez tamtejszą sól. Był to trunek specyficznie słodko-słony, w stosownych ilościach niezbyt niszczący, a może nawet wspomagający zdrowie gdy jest pity – jak to mówią – dla kurażu. Właśnie – w odpowiedniej ilości. Na to jednak nie można było liczyć przy takiej okazji, jak urodziny Strażnika. Kilkudniowe święto w kopalni soli było – w zasadzie bardzo delikatnie mówiąc – obficie zakrapiane. Wszelkich wódek, win, likierów, przydymionych kopalnianych piw było więcej niż pod dostatkiem. Oczywiście nie mogło zabraknąć miodu. Pito do upadłego i potem znów, niby na klina, do kolejnego zamroczenia. Tylko teraz, Bieluch nadal dochodził do siebie, a impreza – choć zapewne bardzo udana – nie pozostawiła po sobie zbyt wiele w pamięci.

Przypominało się mu zakończenie tego – mimo wszystko – uroczystego spotkania. Było na tyle mocne i niespodziewane, że jakiś strzęp wspomnień po nim pozostał. Napełniali literatki przed kolejnym toastem, kiedy ciemność kopalni przeniknął krótki bardzo silny rozbłysk światła. Tak jakby na chwilę w kopalni zaświeciło małe słońce. Albo na zewnątrz stało się to blisko ziemi. Potem rumor straszny dało się słyszeć, a przy nim przeszła fala gorąca. Do tego coś jakby ich przeniknęło. Duchowej formie Bielucha nie było z tym przyjemnie, ale od biedy względnie znośnie. Lekko się chyba przy tym zaświecił. Jakby coś pobudziło jego jestestwo w najbardziej podstawowej warstwie. Za to Strażnik i reszta ekipy, w tym jego wierne wojsławickie skrzaty, Baba Jaga, Boruta (tak, tak, też tam był) wraz z wiedźmami z Łysej Góry, zaczęli się czuć co najmniej słabo. Wymiotowali, ledwo trzymali się na nogach, mieli duszności. Zupełnie nie przejmując się porą doby wylegli więc na zewnątrz by zaczerpnąć świeżego powietrza. W oddali rozbłyskiwały kolejne słońca. Nad Lublinem, Rzeszowem, kilka nad Lwowem i Krakowem. Za każdym razem coś jakby ich przenikało, a do tego gnały wiatry wyrywające drzewa i rozwalające budynki. Przy czym, co mogło to się zapalało. Do tego jeszcze wybuchały pojemniki z jakimiś gazami. Niektóre z nich Bieluch rozpoznawał po zapachu. Iperyt i takie tam. Może nawet wtedy pomyślał, że to wojna, ale był tak zamroczony miodem, tak bardzo przytłumiony wypitym alkoholem, że zdołał tylko zarządzić powrót do kopalni. Co chyba nie wszystkim się udało, aczkolwiek ciężko cokolwiek w tej kwestii powiedzieć. Po prostu szczątkowa świadomość utopionego w alkoholu umysłu niedźwiedziego ducha nie dała rady już tego zarejestrować.

Bieluch nie pamiętał też, nie wiedział, jak trafił do Chełma, jak wrócił. Nic, zupełnie nic. W tej kwestii absolutna pustka w głowie. Teraz, gdy już dochodził do siebie, to krótkie wspomnienie z Wieliczki w połączeniu z błogą ciszą zaczęło budzić w nim niepokój. Jeszcze niezbyt mocny, wszak do pełnej trzeźwości co nieco brakowało, ale już powoli nabierający wyrazistości. Te słońca. Co to mogło być? Dlaczego taki zapach gazów znajomy? Znowu jakaś wojenna zawierucha na świecie? Czy i co tam na powierzchni się wydarzyło? Czy to nie był przypadkiem pijacki omam? Tyle razy sobie obiecywał, że skończy z alkoholem, a z miodem z Wieliczki w szczególności. To – kolejny raz – miała być ostatnia okazja. Wszak lat na karku wiele. Nawet duchy to odczuwały, mimo swej teoretycznej wieczności w niematerialnym bycie. Do tego było mu zimno jakoś tak od środka. Jakby to dziwne przeniknięcie czegoś przez niego coś w nim popsuło. Strzępy materii zaś – tej delikatnej powłoki, która utrzymywała się na jego jestestwie tylko po to, by w ogóle był widoczny dla ludzi i innych istot – sprawiały wrażenie lekko przenicowanych.

***

Dwa dni jeszcze musiały minąć nim Bieluch zupełnie doszedł do siebie. Czterdzieści osiem godzin przeplatanych spaniem i rozmyślaniami. Nadal było mu chłodno, aczkolwiek nie tak zimno jak wcześniej. Odczuwał jakby rozedrganie. Postanowił wyjść na zewnątrz, odetchnąć, wygrzać się trochę w cieple słońca. Miał nadzieję, że nie jest pochmurno. Było. Całe niebo zasnute było chmurami. W oddali zauważył nawet dość dziwne z nich konstrukcje – jakby sunące tuż nad powierzchnią ziemi grzyby z długimi nóżkami i kapeluszami hen, hen wysoko. Ot, zjawisko. Poza tym było duszno, znów znajomo pachniało gazami, wszystkie budynki były totalnie zrujnowane, pokryte popiołem i żadnej, ale totalnie żadnej żywej istoty w pobliżu.

Wtedy Bielucha olśniło: – Gazy bojowe! Tak, to ten zapach, tak jak ok. 100 lat temu w czasie pierwszej wojny światowej. Ówczesna nowa straszliwa broń. Niedobrze. A czymże są te chmurzaste grzyby? – zastanawiał się. – Czyżby one „wyrosły” z tych chwilowych słońc, które wydaje się widziałem na imprezie u Strażnika? Jeśli tak, to czy to oznacza, że ludzie użyli swej najgorszej broni? Ale dlaczego?

Zaczął rozglądać się po okolicy. Chełmskie podziemia okazały się być w znacznej części zapadnięte, pozawalane. Cud, że jego własny kawałek ocalał. Wędrówka na powierzchni, po mieście, nie przyniosła lepszych informacji. Gruzy, popiół, wypalona roślinność, nigdzie żywej duszy. Zaczął zaglądać w niby ocalałe kruche fragmenty budynków. W wielu znalazł ludzi i domowe zwierzęta. Nikt nie żył. Wszyscy mieli znamiona śmierci w męczarniach. Nie tak dawno pełne życia istoty, teraz były tylko ciałami z grymasem tortury na twarzach, pokrytymi w całości ropiejącymi ranami, powykręcanymi i leżącymi w dziwnych pozycjach we własnych odchodach i wymiocinach na podłogach domów, mieszkań i piwnic. Zwłoki tych, którzy rozumieli co się dzieje i zdążyli, przykryte były białymi prześcieradłami. Ale i to nie pomogło, nie ochroniło przed promieniowaniem. Eksplozje były zbyt bliskie, a dawki pochłoniętych izotopów zbyt duże by przeżyć. Śmierć była co najwyżej kilkudniową niewyobrażalną męczarnią. Czasem krótszą, a i tak za długą i zbyt okrutną. Ba, nawet owady leżały martwe. Muchy, które rojami powinny latać nad rozkładającymi się zwłokami, można było garściami zbierać z podłogi. Zdążyły się pozlatywać do ciał nim same padły. Odór był niemiłosierny. Bieluch szybko uciekał z każdego takiego miejsca.

Materia rozpadała się. Także powłoka pokrywająca jestestwo Bielucha. Stawał się niewidzialny. Z jego duchowym byciem też coś się działo. Jakby promieniowanie oddziaływało na niematerialność. Postanowił sprawdzić co dzieje się z innymi uczestnikami imprezy, z jego przyjaciółmi i znajomymi. Musiał jednak najpierw odpocząć w swoim korytarzu, nabrać sił, zrewitalizować się prastarą mocą. Wzmocnić cienką materialną powłokę.

Wrócił do siebie i usnął. Drzemał zachowując czujność, choć nie było to potrzebne. Nie na miejscu była obawa, że ktoś go najdzie. Nie było na to cienia szansy. Nie było na to nawet nadziei.

***

W najgłębszych korytarzach w Wieliczce odnalazł konającego Strażnika. Nic nie mogło mu już pomóc. Bieluch pochował go w jego ulubionej komnacie kopalni.

W lasach niedaleko Sobiboru w podobnym stanie odnalazł Borutę. Ten zdążył jeszcze po koleżeńsku przeprosić za kilka diabelskich wybryków z przeszłości, a ludzi, których Bieluch tyle razy bronił ze skrzatami u boku nazwał wirusem, pasożytem, pijawką, Szatanem, Autodestruktorem i Niszczycielem Światów. Nie były to jednak wyrazy uznania. Oj, nie. Nawet w diabelskich wyczynach nie o to bowiem chodziło by – jak to ostatnim wysiłkiem z wrodzoną sobie obelżywością określił Boruta – spektakularnie wyrżnąć całe życie. A ludziom właśnie się to udało.

Zasmucony Bieluch pognał do Wojsławic łudząc się, że może chociaż skrzaty miały jakąś moc podobną do jego siły i przetrwały. Niestety, i tu się zawiódł. Tu również nie było nadziei. Odnalazł je w XIX-wiecznej cerkwi pw. św. Eliasza zastygłe w modlitewnych pozycjach, skamieniałe jakby poraził ich wzrok legendarnego Bazyliszka.

Teraz Bieluch był już pewny. Stało się – ludzie oszaleli. Czy to znów chodziło o wpływy, czy o zdobycie jakichś bogactw, a może po prostu kolejny raz w historii nakręcono bezsensowną spiralę nienawiści między jakimiś społecznościami? To wszystko nie miało już znaczenia. Jasne było, że podobnie jak w Wielkiej Wojnie, sojusze które miały gwarantować pokój przez zawarte w nich wzajemne międzypaństwowe zobowiązania spowodowały szybkie rozwinięcie się jakiegoś pewnie lokalnego konfliktu w ogólnoświatowe piekło. W ruch poszła ostatecznie cała posiadana broń. Konwencjonalna, chemiczna, biologiczna i nuklearna. Nic czego podstawą bycia była materia nie mogło przetrwać. Żadne ukrycie, żadne super bunkry dla bogatych, ani jedno centrum dowodzenia, jak i żaden schron dla rządzących nie były w stanie uchronić kogokolwiek. Także wszystko, czego podstawą istnienia była niematerialność umierało pod wpływem ogromnego promieniowania. Czas jakiegokolwiek istnienia na Ziemi dobiegał końca w zastraszająco szybkim tempie.

– Widzisz więc Bieluchu, – powiedziała Baba Jaga, którą niedźwiedzi duch odnalazł w Maziarni Strzeleckiej – nie ma żadnej nadziei. Mnie, i inne wiedźmy, utrzymują co prawda jeszcze siły przyrody. Lecz i one gasną jak wszelkie istnienie na Ziemi. Planeta ta niedługo stanie się tylko skażoną skałą. Wszystko wkrótce rozpadnie się w pył. I nie będzie nowego początku. Nic, zupełnie nic się tu nie odrodzi. Chyba, że… – Jaga zawiesiła głos.

– Chyba, że… – powtórzył Bieluch – co?

– U zarania dziejów, gdy wszystko się stwarzało, kiedy po Wielkim Wybuchu powstawał świat i zmieszana niematerialność i materia kształtowały odrębność swego bytowania, gdy rodziła się świadomość, powstały też czakramy wiedzy. Zawierają one przesłanie, które może odczytać każdy kto medytując przy nich wpadnie w odpowiednio głęboki trans.

– I co to da? – Bieluch po wszystkich wcześniejszych wieściach ogarnięty był zwątpieniem, przekonaniem o tragicznej nieuniknioności.

– Daj mi dojść – perwersyjnie zachichotała Jaga.

– Nawet teraz trzymają się ciebie te twoje zboczone żarciki? – Bieluch walnął wewnętrzną stroną łapy we własne czoło.

– Nigdy nie miałam niedźwiedzia – Jaga wytknęła swój długi jęzor – ale siły słabną zbyt szybko by się tu teraz zabawiać. Trudno, muszę obejść się smakiem. Słuchaj lepiej co mam do powiedzenia, póki mówić jeszcze mogę.

Baba Jaga opowiadała długo, budując skomplikowaną narrację i niejako prowadząc wykład z historii ludzkich wierzeń i wiedźmich dokonań w zakresie medytacji przy czakramach oraz zdobytej dzięki temu wiedzy. Potop, Ragnarok, Sąd Ostateczny, wszystko w co ludzie wierzyli skonfrontowała z informacjami odczytanymi w transie. Brakowało jednego tylko. Co po Apokalipsie? Nikt nigdy tak głęboko nie medytował.

– Skoro nikt nigdy nie osiągnął tego poziomu w medytacji, to nie dowiemy się już czy można coś zrobić – podsumował Bieluch.

– I tu się mylisz Bieluszku. Kolejne bowiem poziomy w medytacji przy czakramach osiągało się dzięki wiedzy zdobytej we wcześniejszych transach. Poznanie dalszego ciągu wymaga wszak posiadania informacji o tym, co wcześniej. Wiedźmy nie zdążyły, bo ludziom odbiło. Zabrali nam czas. Fakt, niechcący, bo w nas nie wierzą, uważają za baśniowe stwory, wymysły z przesądów. – Przy ostatnich słowach Jaga się skrzywiła. – Ale istniejemy. I teraz gdy nadszedł już i nasz koniec, pozostała jedyna szansa. Ty zaś Bieluchu jesteś tu najistotniejszym przez swe wyjątkowo niematerialne jestestwo. W tobie tkwi ostatnia nadzieja.

– Ja?! We mnie? Jak to?

– Musisz zebrać swoją moc. Niezupełnie całą, ale dość dużo by przetrwać trans. Wiedza, którą ci przekazałam pozwoli na to byś przeszedł wszystkie stopnie medytacji przy czakramie i dotarł do ostatecznej odpowiedzi. Z wiedźmami, które jeszcze jako tako nie zgasły ochronimy cię przed promieniowaniem, które przecież i twe duchowe jestestwo niszczy. Jeśli przetrwamy czas twego transu, pomożemy ci. Jeśli nie, będziesz musiał radzić sobie sam. O ile w ogóle w odpowiedzi będzie nadzieja. Bo może wiedza, którą posiądziesz oznaczać będzie tylko koniec.

– Skąd… – zaczął Bieluch przepełniony zwątpieniem, ale Jaga mu przerwała.

– Nie myśl, nie zastanawiaj się. Nie ma znaczenia czy się uda, czy nie. Czy odpowiedź będzie nadzieją czy doświadczeniem ostatecznej nicości. Idź do swych kredowych komnat gdzie drewno ze słowiańskiego chramu trzymasz. Nabierz mocy. Spotkamy się przy wawelskim czakramie. Ja bowiem popędzę na Łysą Górę póki mi sił jeszcze nie brak. Na sabacie wiedźm, ostatnim zapewne, przekonam jeszcze żyjące kumy moje, by cię wsparły.

***

Bieluch medytował. W transie lewitował pośród gruzów wawelskiej katedry tuż nad czakramem odwiecznej wiedzy. Czarownice latały wokół niego na miotłach, tworząc ochronny magiczny krąg. Razem miały jeszcze wystarczająco mocy, by chronić niedźwiedziego ducha przed wszędobylskim skażeniem. Słabły wprawdzie, ale niezbyt szybko. Natura, od której sił były w pełni zależne, jeszcze utrzymywała się na Ziemi. Choć oczywiście nie mogło to trwać już zbyt długo.

Umysł ducha wyciszył się. Jego jaźń najpierw swobodnie unosiła się pośród zwłok latawic. I tu, w duchowość ludzkiego pożądania, dotarła niszczycielska siła wojny, w której użyto wszystkich broni. Jaźń zaczęła się przebijać na kolejne poziomy wiedzy korzystając z tego, co wcześniej duchowi przekazała Jaga. Im wyżej, im bardziej, im dalej od ciała, tym bardziej metafizycznie i symbolicznie, tym mniej chęci do powrotu do fizyczności. W końcu Bieluch rozpłynął się w z niczym niepowiązanym istnieniu samym w sobie. Dotarł dalej niż którakolwiek wiedźma kiedykolwiek wcześniej. Istniał i nie istniał zarazem. Widział nie widząc, a czuł nie czując oraz myślał nie myśląc. Po prostu był. Tylko tyle i aż tyle. Był bytem, a byt był nim. Jednocześnie zaś nie był bytem, a byt nie był nim. Stanowili jedność i rozłączność. Różnicę. Różnię. Możliwość li tylko i aż.

Wiedźmy słabły. Ochronny krąg przygasał. Nie wołały jednak Bielucha, nie próbowały go wybudzić. Musiał poznać ostateczną odpowiedź. Nawet jeśli będzie nią definitywna nicość. Nawet jeśli one będą musiały umrzeć.

Tchnienie. Bieluch poczuł je, a ono poczuło jego. Tchnienie. Ostateczna odpowiedź. Prapowód i praprzyczyna. Tchnie-nie. Nierozłączna przeciwstawność. Początek i koniec. Słowo. Jedno i wszystkie w jednym. Od niego wszystko się zaczyna i wraz z nim się kończy. Nawet nie słowo, tylko jego i wszystkich następnych możliwość. Tchnie-nie. Pierwszy a zarazem ostatni oddech. W nim wszystko się dzieje i przez niego wszystko się dzieje. Twórcze westchnienie – wytchnienie świata. Marzenie istniejące tak długo jak ono, nadzieja na jeden oddech. Lecz cóż to za oddech. Wy-tchnie-nie.

***

– Budzi się. – Uwagę kum zwróciła stara wiedźma.

– Co? Co się…? – Bieluch był zaskoczony tym, że siedzą w jego kredowej chełmskiej komnacie.

– Nu, misiu odpłynął żeś. Nadzieję mam, że odpowiedź masz.

– Bieluch! – Jaga jakby zaszlochała – To nasza najstarsza kuma, Mamuna – przedstawiła starą wiedźmę. – Gdyby nie ona, wszyscy byśmy zginęli. Tak się zapadłeś w medytacji. Tak długo to trwało, żeśmy jak w transie krążyły nad tobą. Tylko Mamuna zauważyła, że wracasz. Moce nasze już gasły, a ty krzyczałeś podobno odpowiedź. Ale nie powiedziała nam jaką.

– Osłabiony byłeś wielce – dodała Mamuna – Czy odpowiedź masz, pytam.

– Kumo, niech odpocznie może? Sił niech duch niedźwiedzi nabierze? – Jaga przytrzymała Bielucha z wielkim wysiłkiem próbującego się podnieść. – A poza tym, skoro wykrzykiwał odpowiedź, to po co ma ją ci powtórzyć?

– Upewnić się muszę, czy świadomość ma. Czy pamięta. Czy z ofiary jakiej trzeba sprawę sobie zdaje.

– Ofiary? – zdziwił się Bieluch.

– Odpowiedź masz, ofiarę znasz. Złożysz ją ty, zginiemy my. Planeta przeżyje, a ludzkość odżyje. Wrócimy my, odrodzisz się ty – zadeklamowała Mamuna.

– Tchnienie, tchnie-nie… – wyszeptał Bieluch i pojął sens.

– … wy-tchnienie – dokończyła Mamuna. – Odpowiedź znasz. Do końca dotarłeś. Decyzję podjąć musisz.

Teraz zrozumiał. Życie za życie. Istnienie za istnienie. Tylko on miał w tym skażonym świecie wystarczająco mocy, by ożywić ludzkość i oczyścić Ziemię. Musiał oddać ducha, aby przywrócona istnieniu ludzkość nie okazała się bezdusznymi zombie. Musiał osiągnąć wytchnienie swego jestestwa ostatnim lecz twórczym tchnieniem, żeby rewitalizacja mogła w pełni zaistnieć. Musiał wy-tchnąć ludzkość, tchnąć w nią życie i duszę. I jak długo owo westchnienie będzie trwało w atomowej skali, tak długo istnieć będzie odrodzona natura i ludzki gatunek. Tak długo będzie on natchnieniem dla istot żywych. Zatem wojna ostateczna, nie była szaleństwem społeczeństw. Była aktem całkowitego zapomnienia o pochodzeniu z czyjegoś poświęcenia. Była odrzuceniem natchnienia i końcem tchnienia poprzedniego stworzyciela. Była -nie. Finałem wy-tchnienia jednej lub jednego z wielu Odrodzicielek i Odrodzicieli. Kosmiczny cykl dobiegał końca i zarazem następnego możliwego początku. Wy-tchnie-nie.

– Nie mam wyboru – szepnął Bieluch.

– Wybór masz. Cykl przerwać możesz – skwitowała stara kuma.

– Bieluchu, przepraszam, nie spodziewałam się. – Jadze było smutno. Nie tak to sobie wyobrażała. W zasadzie w ogóle. A teraz… Teraz okazywało się, że to Bieluch ma tę iskrę bożą, dar stwarzania. Kumpel, z którym w przeszłości nie raz wojowała, o czym powstały baśnie i legendy, teraz okazał się bogiem ludzkości w czasach, które jeszcze nie nadeszły. O ile zechce…

– Siły zbieraj. Czas mija pamiętaj, momentu nie przegap – powiedziała Mamuna.

Bieluch usnął. Wiedźmy krzątały się po jego podziemiach. Traciły zupełnie swą moc i gasły. Nie jak światła. Gasło w nich życie i wtedy znikały jak bańki mydlane. Z tą różnicą, że nie pozostawała po nich nawet najmniejsza mokra plamka. W końcu przy Bieluchu czuwała już tylko Jaga. Skurczona, bliska końca, doczekała przebudzenia Bielucha i zniknęła nim zdążył się do niej odezwać.

Siedział sam. Miał nadzieję, że kiedy się obudzi, będzie możliwe jeszcze porozmawianie choć z jedną z wiedźm. W demotywujący smutek wprawiło go, że Jaga była ostatnią wiedźmą, że nie zdążył zamienić z nią żadnego słowa. A ona zdążyła się do niego uśmiechnąć i w tym uśmiechu zniknęła. Pozostał sam ze swoją decyzją. Wcale nie był pewien czy chce by życie na Ziemi się odrodziło. Pewnym zaś był, że i jego czas się kończy. Zasobów mocy ubywało. I choć odrzucił całkowicie materialną powłokę – nie miał już przecież komu się ukazywać – to promieniowanie powolutku degradowało jego duchowe jestestwo. W końcu i on się rozpadnie.

Usiadł na drewnie, które przytargał dawno temu kiedy zawalił się słowiański chram. Tę pogańską świątynię, która wiele lat temu przemieniła go z białego niedźwiedzia w ducha, zbudowano z prastarych świętych dębów. Ich moc była niewyobrażalna, ale nie nieograniczona. Z tej mocy dotąd korzystał, nią się wzmacniał i leczył. Teraz gdy miał jej użyć ostatni raz, zastanawiał się czy coś więcej dałoby się zrobić. Dla siebie lub tchnienia. Wy-tchnienia.

***

– Spójrzcie córy i syny, oto totem, który przedstawia naszą historię. To także nasza wiara – szaman Oko Ciemności wprowadzał młodzież w ludzką genealogię. – Wszyscy pochodzimy z boskiego tchnienia istoty przedstawionej tu jako kobieta w kapeluszu o imieniu Ga Ja. W tym stworzeniu pomagał duch Uch Biel w postaci białego niedźwiedzia. Równi oni byli wobec siebie. Razem walczyli, polowali, gotowali, jedli itd. Tę równość jak wiecie zachowujemy. Jest kwintesencją naszego istnienia. Dzięki niej trwa boskie tchnienie, a dzięki niemu istniejemy. Równość, wzajemne wsparcie i szacunek leżą u podstaw naszej cywilizacji.

– A skąd to wiemy? – zapytał Rączy Jeleń.

– Dawno temu przyjmowaliśmy to tylko na wiarę. Ta wiedza została nam przekazana w stwórczym tchnieniu. Z czasem gdy nasza cywilizacja się rozwijała, zaczęliśmy odkrywać naukowe potwierdzenia. Dziś, wszystko, co powinniście wiedzieć ze szkoły, mamy udowodnione i udokumentowane. Jeśli ktoś nie kojarzy, nie przypomina sobie, to proponuję przejrzeć zapisy w kryształach. Najlepiej podczas seansu transhipnotycznego.

– Skoro mamy wszystko w kryształach, to po co trzymać totem? Po co te starocie wszystkie? – trochę zadziornie zagadnęła Wiosenna Chmura.

– Pamięć jest ulotna – wyjaśnił szaman. – Fizyczne przedmioty dają nam realne doznania. Wszystko potrafimy wprawdzie zasymulować w seansach, ale to nie jest rzeczywiste. Materialny kontakt jest dla konstrukcji naszego bytu niezbędny. Dotknijcie totemu, poczujcie prastare drewno. Takich drzew nigdy nie było odkąd nasza rasa istnieje.

– Dlaczego na totemie jest też Uta Bor? Wedle legend przecież stwarzał tylko problemy – zapytał ponownie Rączy Jeleń.

– I znów, byśmy pamiętali. O pokusie, o wadach naszych. By rogatość Uta Bora przypominała nam o tym, że każdy wybryk ma swoje konsekwencje. Wiecie zapewne, że kiedyś totemy pochowano do muzeów, zburzono świątynie, rozwijano się tylko naukowo, rzeczowo, bez emocji. Zapomniano o pochodzeniu i podstawach cywilizacji. Zaprowadziło to naszą rasę na skraj zniszczenia. Wybuchły tłumione przez pokolenia emocje. Opamiętano się cudem w ostatniej chwili. Udało się przetrwać, zrewitalizować naturę, uzdrowić nasze relacje. Zaczęliśmy dbać o planetę i jej zasoby. Dziś podróżujemy po naszym systemie planetarnym. Niedługo może poza nim. Zawdzięczamy to nie tylko postępowi cywilizacji, ale też spojrzeniu w przeszłość, pamięci o podstawach naszego istnienia.

***

– Może być, choć to proste i dziecinne wyobrażenie. Będzie zaś, jak będzie – pomyślał Bieluch i z całą dostępną mocą niejako wepchnął swoją wiedzę i marzenia w długie spokojne Tchnienie.

6-15 maja 2019, Gdańsk

Opowiadanie zajęło trzecie miejsce w III edycji konkursu na opowiadanie fantastyczne „U nas za stodołą” podczas XIV-tych Dni Jakuba Wędrowycza.