Pasje i warsztat lokalnych badaczy

Czw, 22 Maj 2014 • HistoriaRecenzje

Jakiś czas temu pisałem krótko o Janku i Jarku, ich kolejnej publikacji i serii promocji, które rozpoczęli („O dwóch takich, co infekują Wrzeszczem”). Udało się mi namówić ich do odpowiedzi na kilka krótkich pytań. Zapraszam do lektury o tym, jak pracują, co ich napędza i co jeszcze planują.

Henryk Jursz: „Wrzeszcz na dawnej pocztówce. Spacer pierwszy” to Wasze kolejne wspólne dzieło. Tym razem bardziej obrazkowe od poprzedniego. Czy to oznaczało mniej pracy nad nim?

Jarosław Wasielewski: Tak, ale tylko i wyłącznie dlatego, że książka „Dolny Wrzeszcz i Zaspa” była monografią dzielnicy, która dojrzewała latami. Album „Wrzeszcz na dawnej pocztówce” ma zupełnie inny, niejako wybiórczy charakter i od początku wiedzieliśmy, w którym momencie będzie ukończony. Co wcale jednak nie oznacza, że praca nad nim trwała krótko.

Jan Daniluk: Album ukazał się w marcu tego roku, ale prace nad nim zaczęliśmy… trzy lata temu. Oczywiście, w tak zwanym międzyczasie poświęcaliśmy się także innym sprawom, w tym także publikowaliśmy (razem i osobno).

 

HJ: Wasza wspólna przygoda z badaniem historii zaczęła się, przynajmniej w publicznie dostępnej formie, od strony Projekt Dolny Wrzeszcz. Czy gdy zaczynaliście prace nad stroną internetową, to od razu zamierzaliście wydać książkę „Dolny Wrzeszcz i Zaspa”?

JW: Nie, publikując pierwszą wersję strony dolnywrzeszcz.pl wiosną 2006 r. nie ośmielaliśmy się nawet o tym marzyć. Pomysł przyszedł nam do głowy dopiero po kilku latach, kiedy zebrany materiał stawał się coraz obszerniejszy. Poczuliśmy, że to, co wiemy jest godne formy książkowej.

JD: Uznaliśmy, że formuła witryny internetowej już się wyczerpała. Naturalną koleją rzeczy podjęliśmy próbę wydania naszej pracy w postaci „fizycznej”. Co ostatecznie szczęśliwie się nam udało.

 

HJ: Poza wspólnymi działaniami publikujecie także indywidualnie. Możecie trochę przybliżyć tę, chyba trochę mniej popularną, Waszą działalność?

JD: Jestem doktorantem na Uniwersytecie Gdańskim i zawodowym historykiem, pracuję w gdańskim Oddziale IPN. Jako taki zajmuję się głównie historią Gdańska, szerzej Pomorza Nadwiślańskiego i Kujaw, a ostatnio także częściowo Prus Wschodnich w latach 1933-1939. Skupiam się na badaniu niemieckiego aparatu policyjnego i SS, NSDAP i nazyfikacji życia publicznego, jeńcami wojennymi, położeniem ludności żydowskiej.

JW: Dla mnie historia Wrzeszcza pozostała hobby, docieram do różnych ciekawych informacji i „sprzedaję” je dalej, w możliwie ciekawej i przystępnej formie. Opublikowałem kilka tekstów w „30 dniach” i „Naszej Historii”, poza tym od ponad półtora roku prowadzę historycznego bloga ZWrzeszcza.pl.

 

HJ: Wrzeszcz i Wrzeszcz. Ciągle ta dzielnica Gdańska, a coś poza nią Was jeszcze interesuje? Czy jakieś inne zagadnienia okołohistoryczne próbujecie zgłębiać?

JD: Tematy, którymi się interesuję (i które wiążą się z moją pracą zawodową), wymieniłem już powyżej. „Prywatnie” fascynuje mnie przede wszystkim historia powszechna przełomu XIX i XX w., w szczególności kwestie kolonialne – rywalizacja ówczesnych mocarstw, stosunki w koloniach, walki wyzwoleńcze i (co ostatnio jest coraz mocniej podnoszone) próby rozliczenia się z tą niechlubną przeszłością przez dawne metropolie (np. sprawa Konga w Belgii, Namibii w dzisiejszych Niemczech, Filipin w USA). Bliska jest mi także historia II Rzeszy Niemieckiej (1871-1918).

JW: Z wykształcenia jestem politologiem, siłą rzeczy historia jest dla mnie ważna, ale w nieco mniej tradycyjnym ujęciu. Przyznam, że znużyła mnie dominująca w Polsce „pozytywistyczna” historiografia, bardziej interesują mnie ujęcia interdyscyplinarne, „nowoczesne”. Właśnie skończyłem lekturę „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera, filozoficzno-psychologiczną reinterpretację zmian społeczno-symbolicznych, jakie zaszły w Polsce w latach 1939-1956 oraz ich związku ze współczesnością. Poza tym od jakiegoś już czasu interesuję się wywodzącą się z literaturoznawstwa teorią postkolonialną. Okazuje się, że zastosowana do historii i teraźniejszości Polski przynosi ona zaskakująco trafne i odkrywcze wyjaśnienia.

 

HJ: Wyszukiwanie, weryfikowanie informacji to chyba benedyktyńska praca? Zajmujecie się tylko tym, czy też wykorzystujecie na to czas wolny od pracy zawodowej?

JD: Większość materiałów pozyskujemy w czasie wolnym, wieczorami, popołudniami i w weekendy. Szczęśliwie, pracując jako historyk, jestem w stanie zawsze przy okazji „wyłapać” interesujące mnie informacje („wrzeszczańskie”), jeśli pojawiają się one podczas zajmowania się zawodowymi obowiązkami, w ramach których w ciągu dnia pracuję w archiwach czy bibliotekach. To z pewnością jest duże ułatwienie.

JW: Jak mówiłem, historia to moje hobby, a nie zawód, poświęcam jej wyłącznie czas wolny.

 

HJ: Wiele osób na pewno z chęcią by się zajęło zgłębianiem dziejów swoich dzielnic, kamienic czy ulic. Borykają się jednak z brakiem czasu, nie mogą skorzystać z zasobów instytucji, które są czynne dokładnie w ich godzinach pracy, a urlopy poświęcają życiu rodzinnemu. Jak Wy rozwiązuje takie dylematy?

JD: Chyba już na to odpowiedziałem.

JW: Nie umniejszając przydatności kwerend Janka muszę jednak podkreślić, że w przypadku „Wrzeszcza na dawnej pocztówce” zasoby archiwalne nie były najważniejszym źródłem. Najcenniejsze były księgi adresowe, mapy i plany miasta (w dużej mierze dostępne w internetowych bibliotekach cyfrowych) oraz prasa; informacje pozyskane w archiwach były cennym uzupełnieniem. A jeżeli chodzi o dostępność czasu, to jest to tak naprawdę kwestia ustalenia pewnych priorytetów i umiejętnego zarządzania czasem wolnym. Weekend jest wystarczająco długi, by spędzić trochę czasu z rodziną, a trochę w książkach, notatkach, w Internecie i przy komputerze.

Jarosław Wasielewski: Wrzeszcz może i jest duży i skomplikowany, ale nie mamy za bardzo wyboru – tak się składa, że to nasza dzielnica, bierzemy ją więc z dobrodziejstwem inwentarza.

HJ: Czy praca razem pomaga Wam czy przeszkadza w badaniu historii? A może w niektórych zagadnieniach udaje się Wam fajnie podzielić pracą, a w innych niespecjalnie się to udaje?

JW: Zdecydowanie pomaga. Dzielimy się pracą i tematami, opracowujemy je samodzielnie, a następnie dajemy drugiej stronie do sprawdzenia i uzupełnienia. Dzięki temu wyłapujemy pomyłki jeszcze na etapie pisania. Pisanie książki we dwóch to ciągłe dyskusje, zadawanie trudnych pytań i mnożenie wątpliwości.

JD: Co dwie głowy, to nie jedna. Stare przysłowie, ale prawdziwe. Pomijając już fakt, że każdy z nas potrafi niekiedy na dany problem spojrzeć z innej perspektywy, a tym samym skorygować lub wyłapać np. nieścisłości, to dysponujemy także różnymi umiejętnościami, chociażby językowymi. Razem mamy większe możliwości.

 

HJ: Wrzeszcz, to tak po prawdzie bardzo wielka dzielnica. Nie za duży obszar? Nie za szeroki zestaw zagadnień? Nie boicie się, że czasem jakiś element niechcący potraktujecie po macoszemu?

JW: Wrzeszcz może i jest duży i skomplikowany, ale nie mamy za bardzo wyboru – tak się składa, że to nasza dzielnica, bierzemy ją więc z dobrodziejstwem inwentarza. Zresztą, my nie piszemy encyklopedii dzielnicy, badamy i popularyzujemy pewien fragment jej przeszłości. Tylko tyle i aż tyle. Zbieramy pewne rzeczy „do kupy”, inne sygnalizujemy, dając punkt wyjścia do pogłębionych badań. Jak ktoś chce podrążyć – zachęcamy.

JD: Rozpoczynając badania nad historią jakiegokolwiek miejsca, obojętnie, czy ich efektem ma być praca o charakterze naukowym czy popularnonaukowym, należy przyjąć, że nigdy nie zdoła się wykonać pełnej kwerendy i wyczerpie się dany temat w 100%. To mrzonka. Tylko przy takim założeniu można spokojnie pracować. Oczywiście, trzeba być w możliwie największym stopniu rzetelnym w badaniach, ale zawsze można coś przeoczyć. W tym cały chyba też urok badacza przeszłości – nigdy nie wie się wszystkiego.

 

HJ: Pewne zagadnienia, szczególnie te względnie popularne jak np. lotnisko we Wrzeszczu, zapewne opracowuje się łatwo. A co z tematami, które wymagają dla zdobycia choćby podstawowych informacji, przeszukania wielu teczek w archiwum, wielu publikacji w bibliotece?

JW: Akurat w przypadku albumu było to o tyle prostsze, że głównym źródłem informacji były dla nas stare księgi adresowe i mapy, w pewnym stopniu także prasa. Zgromadzone tam informacje są wystarczająco bogate, by stworzyć zajmujący opis. Informacje pozyskane w archiwach były uzupełnieniem.

JD: Z mojej pespektywy mogę powiedzieć, że właśnie te wątki, które wymagały od nas większego nakładu pracy, a nie były podane „na talerzu”, sprawiły mi większą satysfakcję.

 

HJ: Nie odechciewa się Wam czasem, gdy dla jakiegoś tematu musicie przejrzeć, w stosunku do uzyskanych informacji, niewspółmiernie wiele materiałów? A może nie trafiło się Wam jeszcze by czytać ponad 700-stronicową książkę tylko po to, by „wyciągnąć” z niej tak na prawdę skromną informację zawartą w zaledwie jednym kilkunastowyrazowym zdaniu?

JW: Odpowiadając krótko: nie :)

JD: Pozostaje mi się zgodzić z Jarkiem Trzeba po prostu to lubić. Za dużo czasu, energii i pieniędzy kosztuje nasz ta nasza pasja, abyśmy nie widzieli w tym sensu.

 

HJ: Promujecie niedawno wydany album z pocztówkami. Album trochę nietypowy, bo z solidnymi opisami. Czy promocyjne tournée opracowujecie już w trakcie przygotowania do wydania?

JW: Plan promocyjny powstał w momencie oddawania materiału do drukarni. Po prostu zebraliśmy „do kupy” pomysły, które krążyły między nami podczas przygotowywania publikacji. Na przestrzeni lat zawarliśmy wiele ciekawych znajomości, nasze występy w mediach i różnych miejscach są niejako naturalną konsekwencją tych znajomości. Natomiast sposoby na autopromocję i tworzenie zajmujących prezentacji mamy nieźle wypracowane, pod tym względem nasz Wydawca ma z nami bardzo dobrze… ;)

JD: Za każdym razem, kiedy spotykamy się z czytelnikami staramy się prezentować odrobinę inny materiał, dostosować treść do odbiorcy. Za każdym razem także wychodzimy z założenia, że naszym celem nie jest tylko „pokazanie się”, ale podjęcie próby zainteresowania widza tym, co mamy mu do przedstawienia. Niby banalnie proste, ale odnoszę wrażenie, że czasem przez innych autorów ignorowane.

Jan Daniluk: Zainteresowanie lokalną historią w wymiarze dzielnic, osiedli czy niekiedy nawet pojedynczych ulic, jest chyba naturalną koleją rzeczy. Ta historia, obok „wielkiej”, jest jak najbardziej potrzebna.

HJ: Znów pytanie o czas i wysiłek. Wasze akcje promocyjne są bardzo intensywne, wymagają przecież przygotowania, nie wolelibyście odpocząć po wydaniu? Przecież na pewno sprawdzacie swoje dzieło niemal do ostatniej chwili. Ono już jest niemal na maszynie drukarskiej, a Wy jeszcze sprawdzacie, pewnie czasem coś jeszcze poprawicie. Macie jakieś wsparcie? Sypiacie czasem;) ?

JW: To prawda, poprawki nanosiliśmy do ostatniego dnia. Zaś jeśli chodzi o promocję, to zakończyliśmy ją przed majówką i teraz odpoczywamy od tematu starych pocztówek. Spotkania promocyjne zawsze były i będą dla nas wisienką na torcie, najprzyjemniejszym zwieńczeniem miesięcy prac nad książką. Bardzo lubimy spotykać się z czytelnikami i opowiadać o naszej pracy, w życiu byśmy z tego nie zrezygnowali.

JD: Koniec końców, spotkania te są swego rodzaju „ukoronowaniem” naszej wspólnej pracy. Piszemy książki i teksty nie dla nas samych (wtedy byśmy nie potrzebowali tego wydawać), ale także dla czytelników. Świadomość, że ktoś na to czeka, jest strasznie mobilizująca. I fajna.

 

HJ: Macie w swoim dorobku także przygodę z „Encyklopedią Gdańska”. To dzieło jest różnie oceniane, oprócz tych napisanych przez Was i innych znakomitych autorów, zawiera także hasła, które delikatnie mówiąc, budzą wiele wątpliwości. Jak się z tym czujecie? Warto było brać udział w tym przedsięwzięciu?

JW: Rzeczywiście, „Encyklopedii Gdańska” można wiele zarzucić, cieszymy się jednak, że w ogóle powstała. Od czegoś trzeba było zacząć, a teraz tę „bazę” każdy będzie mógł poprawiać, uzupełniać i rozwijać za pomocą internetowej Gedanopedii. Zdecydowanie warto było wziąć w tym udział. Tak na marginesie: akurat do napisanych przez nas haseł – czy to wspólnie, czy osobno – jak dotąd nikt się specjalnie nie przyczepił… ;)

JD: Część zarzutów wobec „Encyklopedii Gdańska” jest uzasadnionych, ale nie zmienia to faktu, że jest to pierwsza i w swojej formie bezprecedensowa publikacja o dziejach naszego miasta. Traktuję ją oraz wersję elektroniczną, czyli Gedanopedię, jako jedynie punkt wyjścia. Teraz oboje pracujemy powoli nad redakcją kolejnych haseł.

 

HJ: Badacie lokalną, czy wręcz sublokalną, historię i jest zainteresowanie nią u szerszej publiczności. Czy Waszym zdaniem ten trend się utrzyma, czy w ogóle warto „schodzić” z odkrywaniem dziejów do poziomu dzielnicy, ulicy, kamienicy?

JW: Zdecydowanie tak, Gdańsk to dla większości z nas obce miasto, nasze korzenie w nim są najczęściej bardzo krótkie. Wychowaliśmy się tu jednak i traktujemy to miejsce jak swoje, nic dziwnego więc, że chcemy poznać, oswoić i wpleść we własne mentalne DNA jego przeszłość. Nasze książki i artykuły na pewno w tym pomagają.

JD: Zainteresowanie lokalną historią w wymiarze dzielnic, osiedli czy niekiedy nawet pojedynczych ulic, jest chyba naturalną koleją rzeczy. Ta historia, obok „wielkiej”, jest jak najbardziej potrzebna. I dla tej pierwszej może być cennym uzupełnieniem.

 

HJ: Pokutuje pogląd, że odbiorcy najchętniej pooglądaliby stare zdjęcia, a niekoniecznie chcą czytać. Wasza pierwsza książka, to jednak przede wszystkim tekst. Zabieg celowy?

JW: „Dolny Wrzeszcz i Zaspa” była zwieńczeniem pewnej przygody badawczo-popularyzatorskiej, nie pisaliśmy jej z jakimś nadrzędnym planem w głowie, chcieliśmy po prostu zrobić dobrą książkę dla osób zainteresowanych dzielnicą. Stworzenie albumu zaproponował nasz wydawca, Krzysztof Grynder, więc oba pomysły były od siebie niezależne.

 

HJ: Co łatwiej odszukać: ilustracje, zdjęcia, czy proste informacje? Czy zawsze udaje się uzyskać zgodę na użycie w publikacji, nie macie problemów z dotarciem do właścicieli praw?

JW: Nie ma reguły, niektóre informacje same wpadają nam w ręce, do innych nie sposób się dokopać. Sprawą praw do zdjęć i ilustracji zajmuje się nasz wydawca, ale akurat w przypadku albumu nie było z tym problemu – większość pocztówek pochodzi z jego prywatnej kolekcji.

JD: Z mojej perspektywy wydaje mi się, że jednak stosunkowo częściej jest trudniej znaleźć materiał ilustracyjny, a potem jeszcze prawa do jego wykorzystania. W przypadku albumu mieliśmy to szczęście, że lwia część zaprezentowanych tam pocztówek pochodziła ze zbiorów prywatnych naszego wydawcy, więc sprawa była łatwa.

 

HJ: Jak rozwiązujecie problemy z ograniczeniami dostępu do niektórych materiałów? Niejednokrotnie widziałem odmowy udostępnienia do publikacji, gdyż instytucja posiadająca materiał w swoich zbiorach uważała, że nie można ot tak sobie pokazywać go wszystkim np. w Internecie. W jednej z bibliotek odmówiono mi przefotografowania na własne potrzeby, gdyż taka możliwość istnieje tylko dla pracowników naukowych. Spotykacie się z takimi sytuacjami, czy może Wasza sława pozwala Wam przełamywać takie sytuacje?

JD: Bywa z tym bardzo różnie. W dużej mierze to zależy od podejścia pojedynczych osób decyzyjnych w danych instytucjach. Mam na tym polu skrajne doświadczenia. W tej materii jest jeszcze wiele do zrobienia. Myślę, że fakt, czy ktoś ma w dorobku książki, czy też dopiero rozpoczyna „karierę”, nie ma tu większego znaczenia.

 

HJ: Poza swoimi publikacjami możecie coś polecić dla zainteresowanych pogłębieniem swojej wiedzy niekoniecznie na poziomie badawczo-naukowym? Jakieś strony internetowe, czasopisma, publikacje innych autorów?

JW: Na początek warto odwiedzić bibliotekę publiczną i zajrzeć do zbioru regionalnego, albo pójść do Szafy Gdańskiej i przejrzeć regał z książkami. Polecam także archiwum czasopisma „30 dni”, a ze stron internetowych, to zdecydowanie Forum Dawny Gdańsk oraz Wolne Forum Gdańsk.

 

HJ: Jakie są Wasze dalsze plany? Pracujecie już nad jakąś kolejną wspólną publikacją, czy na razie poprzestajecie na promocji albumu „Wrzeszcz na dawnej pocztówce. Spacer pierwszy”? A może macie w zanadrzu jakieś publikacje indywidualne?

JD: Poza rozprawą doktorską poświęconą garnizonowi gdańskiemu w latach 1939-1945, którą mam zamiar niedługo ukończyć i wydać w przyszłym roku, planuję także wydać monografię Góry Gradowej i okolic. Jeśli wszystko się poszczęści, to także w 2015 roku. O kilkunastu artykułach (oddanych do druku, w redakcji lub zaplanowanych do napisania) nie będę wspominał. To tyle, jeśli chodzi o najbliższe plany wydawnicze (indywidualne).

JW: Jesienią zasiadamy z naszym wydawcą do dyskusji o drugim tomie albumu i na chwilę obecną jest to jedyny wspólny projekt, nad którym będziemy pracować w najbliższej przyszłości. Natomiast „solo” zacząłem zbierać materiały na temat Grunwaldzkiej Dzielnicy Mieszkaniowej, gigantycznej inwestycji z lat 50. ubiegłego wieku, która miała odmienić – i do pewnego stopnia odmieniła – oblicze Wrzeszcza. Jest to temat niezwykle ciekawy, ale opisany dosyć powierzchownie, który jak dotąd nie przebił się do świadomości zbiorowej gdańszczan jako coś wartego poznania. Chciałbym to zmienić.

 

Zdjęcia: Henryk Jursz.